» Blog » Manifest Gracza
19-02-2010 22:26

Manifest Gracza

W działach: PC, Konsole, Społeczność, RPG | Odsłony: 82

Manifest Gracza
UWAGI PRZEDWSTĘPNE
 
Tekst pierwotnie także był na Wrotach. Po ich zamknięciu nie sądziłem aby był potrzebny, jakkolwiek w dobie nowych doniesień musiałem zrewidować moje stanowisko. Dlatego umieszczam go w sieci ponownie.
 


Manifest Gracza



Tym razem trochę moich osobistych przemyśleń dotyczących rynku gier komputerowych. Tak właśnie – gry komputerowe. Bo nie tylko eRPeGami człowiek żyje, a na kompie posiekać też miło i przyjemnie. Ale ten tekst będzie raczej metaprzedmiotowy. Cóż to oznacza? Ano tylko tyle, że będzie o rynku tych gier, a nie o samych grach. Konkretniej – o piractwie.


Temat rzeka. Gdziekolwiek byśmy nie poruszyli tej kwestii zaraz wybucha olbrzymia dyskusja, sypia się argumenty, bardzo często z obu stron absurdalne. I generalnie ludzie dzielą się na dwa obozy: zdeklarowanych przeciwników oraz świętych obrońców (chociaż ostatnio szeregi tych zdeklarowanych obrońców jakoś rzedną). Obie frakcje bez zastanowienia walczą o swoją sprawę, uznając drugą stronę za zło wcielone wymagające kompletnego wypalenia, najlepiej ogniem.


Nie będę marnował słów na to zjawisko. Szkoda mi czasu i energii. Zamiast tego napiszę co sam o tym wszystkim myślę, bez przedstawiania spraw w czerni i bieli. Popatrzcie razem ze mną na odcienie szarości.


Po pierwsze – moim zdaniem zjawisko piractwa nie zniknie nigdy. Tak samo jak nie znikli mordercy, złodzieje samochodów czy innych rzeczy, handlarze narkotyków czy zwykłe uliczne mięśniaki. Występek będzie zawsze i zawsze będzie obecny. A społeczeństwo zawsze będzie z nim walczyć. Właśnie dlatego piractwo będzie obecne zawsze. Jedyne co można to starać się zmniejszyć jego skalę. I jest kilka metod, którymi próbuje się uzyskać ten efekt. Moim zdaniem złych metod, ponieważ nie spełniają one pokładanych w nich celów ani nie powodują zmniejszania zjawiska.


Zabezpieczenia. Są różne, jedne prostsze, inne bardziej wymyślne. Generalnie mają powstrzymywać przed tworzeniem nielegalnych kopii. Jak to wychodzi? Wszyscy wiedzą. Zabezpieczenia są bardzo szybko łamane niezależnie od stopnia ich komplikacji. I tak naprawdę biją tylko w nabywców legalnych kopii. Kto nie słyszał o Gothicu 3 i problemach z napędami DVD nie widzącymi płyt? Kto nie słyszał o Spore – pierwszej grze zabezpieczonej DRMami – która to ma limit instalacji i głupi proces weryfikacji? I kto nie słyszał o tym, że pobiła ona rekord piractwa? W przeciągu tygodnia odnotowano taką sama ilość nielegalnych downloadów co zaliczył inny głośny tytuł – Cyisis – w ciągu pół roku. A ostatnio aż kipi od wieści na temat pomysłów UBISOFTU. Nie słyszał ktoś? Wątpię. A wiecie, że żaden pirat nie miał takich kłopotów jak legalni nabywcy? Bo dla nich zabezpieczenia nie istnieją – zawsze się je łamie. Więc po co są te zabezpieczenia, skoro utrudniają tylko legalnym nabywcom normalne użytkowanie? Dlaczego swoich klientów producenci gier komputerowych traktują jak potencjalnych złodziei? Bo tak naprawdę właśnie o to chodzi. Co gorsza na zabezpieczenia wydaje się grubą kasę, a koszt ich opracowania i wdrożenia tylko owocuje wzrostem cen końcowego produktu. Co więcej nowe systemy sprawiają wrażenie systemów raczej kontroli niż zabezpieczeń – bo jak inaczej takiego DRMa wyjaśnić? Jeżeli nie wiecie czym są DRMy to posłużę się takim przykładem.


Wyobraźcie sobie, że idziecie kupić sobie samochód. Kupujecie go, podpisujecie papiery i odjeżdżacie z salonu zadowoleni. Fajnie. Wieczorem dajecie kluczyki współmałżonkowi ponieważ trzeba pojechać po dziecko. I nagle okazuje się, że współmałżonek nie może uruchomić pojazdu. Dlaczego? Ano dlatego, że producent stwierdził, że nabywca i właściciel samochodu może być tylko jeden i zainstalował w swoich pojazdach system weryfikacji linii papilarnych. Oczywiście propaganda mówi, że jest to nowoczesny system antywłamaniowy, mający uniemożliwić kradzież naszego kochanego auta. To, że system naszego współmałżonka/kolegę/dziecko/brata traktuje jak potencjalnego przestępcę to efekt uboczny. Najśmieszniejsze jest to, że złodzieje – jak donoszą media – już znaleźli sposób na ten system i mogą kraść zabezpieczone nim samochody jak im się żywnie podoba. Co robi producent? Nic. Pomysły UBISOFTU to jeszcze gorszy koszmar. Otóż – nadal posługując się metaforą – jadąc samochodem utrzymuje on stały kontakt z satelitą. Po co? Bóg jeden raczy wiedzieć, ale jeżeli z jakichś powodów – dla przykładu gęstych chmur – utracimy kontakt z satelitą, samochód zamiera. Totalnie.


Tak właśnie działają DRMy. Co więcej niedawno jedna z większych sieci sprzedaży muzyki zabezpieczonej tą metodą wyłączyła swoje serwery weryfikacyjne. I wiecie co? Właściciele swoich samochodów (tzn. muzyki) nie mogą ich odpalić, ponieważ blokada istnieje, a nie ma systemu weryfikacji.


Oto DRMy w ich pełnej krasie. Tylko po co? Skoro piraci omijają je jak chcą? Co więcej wielu nabywców legalnych kopii sięga po cracki aby uniknąć kłopotów z zabezpieczeniami – więc o co do diabła w tym wszystkim chodzi?


Wiecie co ja myślę? Moim zdaniem to efekt niezrozumienia zjawiska internetu. Nikt nigdy nie przypuszczał, że na taka skalę coś takiego wystąpi. I ci wielcy producenci, zamiast dostosować się do warunków, próbują te warunki zmienić. Po swojemu i z typowym dla osła uporem. Biorą te swoje kijaszki i zawracają nurt rzeki, i zawracają. I zdają się nie dostrzegać tego, że ich wysiłki idą na marne, a rzeka jak płynęła tak płynie. I płynąć będzie niezależnie od tego czy będą kijkami zawijać czy kłodami. A wystarczyłoby – dla przykładu niech posłuży wydany już jakiś czas temu Red Alert 3 (zawierający DRMy) – wykazać się zrozumieniem i zaproponować swoim klientom wybór. Zamiast walczyć ze zjawiskiem rozpowszechniania plików samemu udostępnić taki plik. Oczywiście odpłatnie – dla przykładu za pojedyncze pobranie wersji do jednokrotnej instalacji zażądać 29 złotych w dniu premiery – i w tej wersji wsadzić DRMy, nawet kilkanaście. Właśnie w celu weryfikacji – aby nikt nie instalował więcej niż raz z jednej pobranej kopii. Oprócz tego na półki wystawić pełną, ładnie wydaną wersję, z jakimś prostym zabezpieczeniem, które przeciętnego Kowalskiego skutecznie by zniechęciło od kopiowania dla sąsiada. Wersja pudełkowa, ślicznie wydana, pełna, z nośnikiem. Wersja, którą mogę instalować dowolną ilość razy niezależnie czy mam dostęp do internetu czy nie. Wersja kosztująca np. 129 złotych w dniu premiery. I wtedy klient ma wybór. I co najlepsze wyboru może dokonać bo jak go nie stać na pełną wersje to może wykupić pojedynczy, grywalny download. A w przyszłości być może kupi wersje pełną – bo niby czemu nie? Ja chciałbym mieć taką możliwość – i powiem szczerze wiele gier bym testował właśnie w ten sposób. Mógłbym sprawdzić czym jest produkt finalny, mógłbym zobaczyć go w całej okazałości i samemu stwierdzić, czy będę miał ochotę do niego kiedyś wrócić czy też nie. I, zależnie od moich odczuć, kupić pełną edycje lub z niej zrezygnować. Niewykluczone jest także, że pewne tytuły kupiłbym od razu w wersji pełnej – bo mam pewność, że dany tytuł spodoba mi się na tyle, że będę chciał do niego wracać. Same korzyści, bo i wersja downloadu nie pociąga kosztów nadruków, dystrybucji itd. I klienci czują, że się o nich dba. Co tymczasem zrobił wydawca RA3? Ano zrobił jedną wersję i wybrał najgorsze cechy obu. Czyli drogą z głupim zabezpieczeniem, z którym problemy mają jedynie nabywcy legalnej kopii. Co zrobiłem ja? Gry nie kupiłem, ale i jej nie ściągnąłem – a można, bo sprawdzałem. Nie przepadam za piratami i nie korzystam z nich bo taki jest mój wybór. Tak samo jak wybieram nie kupowanie gier z takimi głupimi zabezpieczeniami jak DRMy. Nie kupuję bo ich obecność w produkcie oznacza tylko jedno – brak zaufania ze strony wydawcy. On z góry zakłada, że ja będę chciał tę nabytą za ciężko zarobione pieniądze kopię udostępnić innym osobom. Czyli – krótko mówiąc – traktuje mnie jako potencjalnego złodzieja. Każdego swojego klienta tak traktują. A wiecie co jest najgorsze? Ano to, że jak człowiek kupi grę to złodziejem nie zostanie – bo po co kraść skoro już ma?


I tu jest kolejna sprawa związana z piractwem. Wielu wydawców narzeka na piractwo i płacze ile to oni nie stracili przez ten karygodny proceder. I każde nielegalne pobranie liczą tak, jakby sprzedaną kopię. A tak wcale nie jest. To, że ktoś ściągnął pirata nie oznacza, że gdyby pirata nie było to kupiłby oryginał. Dla przykładu Crysis, gra sztandar mogąca służyć za przykład – jak twierdzą sami zainteresowani piractwo doprowadziło niemal ich do bankructwa. Ja zapytam – dlaczego twórcy Wiedźmina nie narzekają? Odpowiedź jest brutalnie prosta – bo Wiedźmin to solidny, wartościowy produkt za rozsądną cenę – i Gracze dali temu wyraz kupując ponad milion legalnych kopii. Jaki płynie z tego wniosek? Nie piractwo decyduje o sukcesie a jakość produktu – błędem jest więc liczenie każdego pobrania jako niesprzedanej legalnej kopii. Co więcej, pod tym kątem przeprowadzono szereg badań potwierdzających właśnie tę tezę. A ja nawet do tego badań nie potrzebuję. Dlaczego? Bo wielu pobranie gry z sieci traktuje jako degustację jakiegoś towaru, jako darmową próbkę rozdawaną na ulicy. Sami się przed sobą przyznajcie ile razy żeście czegoś próbowali np. w dużych hipermarketach. A ile razy taka degustacja sprawiła, że kupiliście ten towar? Przypuszczam, że takich przypadków jest mniej niż palców u rąk stolarza. I podobnie jest z piratami – ich ilość nie może stanowić punktu odniesienia do potencjalnej straty zysków przez producentów gier. Proste i na temat. Ale sami zainteresowani zdają się tego nie dostrzegać – bo w sumie po co?


Ale teraz popatrzcie jaki absurd się nam klientom serwuje. Zabezpieczenia są po to, aby uniemożliwić rozpowszechnianie nielegalnych kopii. Ktoś kto kupi legalną kopię za piratem nie będzie się oglądał – bo i w sumie po co? Więc po co do diabła zabezpieczenia na jego legalnie nabytej kopii gry? Dla ozdoby najwidoczniej i zasady „nasz klient to złodziej”. I tym sposobem mamy to co mamy – czyli nabywców legalnych kopii gier sięgających po cracki po to, aby mieć komfort użytkowania równy komfortowi pirata. Paradoks i absurd.


Jak to powinno być zrobione? Nie znam technicznej strony, ale wiem jedno – nabywca legalnej kopii nie powinien mieć trudności z użytkowaniem nabytego przez siebie programu. To pirat powinien mieć takie trudności. Ale jeżeli obecne środki i rozwiązania nie pozwalają na zrealizowanie tego celu to lepiej – jak w teoretycznym systemie prawnym – aby stu winnych uniewinnić niż gdyby miało się skazać jednego niewinnego.


I gwoli wyjaśnienia – piractwo to zjawisko negatywne. Należy mu przeciwdziałać, należy działać tak, aby jego skala uległa radykalnemu zmniejszeniu (bo wyeliminować się tego nie da). Ale obecnie proponowane środki i metody to przysłowiowe wylewanie dziecka z wodą po kąpieli czy strzał w stopę. A w przypadku DRMów nie tyle w stopę co spektakularnie między swoje oczy.


Na koniec anegdota. Nie pamiętam dosłownych cytatów ale sens przekażę bez deformacji. Bill G. rozmawiał kiedyś z Prezesem General Motors. I w pewnej chwili padły słowa „Gdyby GM inwestował tyle w rozwój motoryzacji co Microsoft w rozwój oprogramowania, to już dawno jeździlibyśmy samochodami za 30 dolarów”. Odpowiedź była ciekawa „Wątpię aby naszych klientów zadowoliły samochody psujące się co pięć minut”. Prawda, że trafna riposta? Ja tylko dodam – Billu G. Microsoft nie potrafi nawet zrobić systemu operacyjnego za 30 dolarów, a Ty chciałbyś mieć takie samochody!


I na tym zakończę swój wywód.


„No dobra, a gdzie tytułowy manifest?” ktoś mógłby w tej chwili zapytać.


Oto i on.


Nie będę kupował gier z absurdalnymi systemami zabezpieczeń. Bo to poniżej mojej godności. Właściwie to powinienem spełnić oczekiwania Wydawców traktujących mnie jak potencjalnego złodzieja i stać się piratem (przynajmniej wobec ich produktów) ale nie jest to dobre wyjście. Rezygnuję więc z grania w te wybrane tytuły, a z zakupem oryginalnej kopii poczekam, aż Wydawcy pójdą po rozum do głowy i zrezygnują z tych śmiesznych systemów inwigilacji, bijących w moją wolność. A do tego czasu mam inne gry, do których wracać lubię i z uruchomieniem których nie mam problemów niezależnie od tego, czy posiadam dostęp do internetu, czy nie.


I wierzę, że to ma znaczenie. Co więcej – wierzę, że jeżeli będzie nas, podobnie myślących, odpowiednio więcej Wydawcy w końcu będą musieli zmienić politykę. A jak nie zechcą – pójdą z torbami. Bo tak działa kapitalizm. Dlatego zachęcam – omijajcie gry zabezpieczone DRMami w jakiejkolwiek postaci.

 

PS. Polecam Waszej uwadze ten portal: http://www.defectivebydesign.org/

Komentarze


de99ial
~zamaskowanyMC

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Sytuacja z grami jest podobna jak z filmami na DVD. Nikt nie sprawdza przez internet kto tak na prawdę gra ale trzeba obowiązkowo obejrzeć x reklam i y razy ostrzeżenie przed skutkami kopiowania.
21-02-2010 01:17
de99ial
    Dlaczego mnie to nie dziwi?
Ocena:
0
~HOUSTON

Użytkownik niezarejestrowany
    wspieram!
Ocena:
+1
Bardzo trafna uwaga do całej tej sytuacji która zaczyna, lub nawet już przybrała postać paranoi.
Ostatnio z niedowierzaniem i niesmakiem czytałem o zabezpieczeniach Settlers 7 - cóż z łezką w oku wspominam czasy Settlers 2 i zapewne kupię i siódemkę choć już postanowiłem że na 100% używaną na allegro aby nie zasilać pełną gębą tej machiny.

Faktycznie powodem całej sytuacji jest źle rozumiana istota zabezpieczeń które pierwotnie miały zabezpieczać programy przed kopiowaniem (nazwijmy to) lokalnym. Crakerzy istnieją od zawsze - już na 8bitwoym atari spotkałem się ze "złamanymi" grami, w erze amigi crack scena rozwinęła chyba w pełni skrzydła i będzie miała się dobrze tak długo jak długo gry będą w ogóle zabezpieczane - nie uciekniemy od tego.
Problemem jak zawsze jest zabieranie się do rozwiązywania problemu od d*py strony i walka ze skutkami a nie przyczynami. W momencie pojawienia się wysoko-przepustowych łącz internetowych polityka zabezpieczeń powinna zostać jeszcze raz przemyślana i zredefiniowana. Tymczasem ciągnięty jest dalej stary schemat obudowywany jedynie w co nowszą technologię.

Z drugiej jednak strony wkraczamy w erę sieci absolutnej. Sam się nad tym ostatnio zastanawiałem i faktycznie jesteśmy u progu wielkich zmian w postrzeganiu komputera (jako takiego) i sieci. O ile jeszcze do niedawna komputer był czymś prywatnym, gdzie gromadziło się się swoje cyfrowe dobra - jednostką autonomiczną, a użytkowanie terminali (np. na uczelni) budziło pewien niepokój; no bo tu klawiatura monitor a komputer/serwer nie wiadomo gdzie no i tylko jeden dla całej sali osób. To obecnie komputer bez sieci jest rzeczą ułomną, po ściągnięciu i instalacji małych programików (np. 7-zip) już się ich nie składuje na dysku bo i po co następnym razem ściągniemy przecież nowszą wersję, na każdym kroku można zaobserwować lawinowy przyrost ilości aplikacji sieciowych, do zarządzania czasem, zadaniami, funduszami/budżetem, projektami, kontaktami. W tym momencie komputer domowy coraz częściej jest już tylko formą terminalu.
Coraz więcej gier jest tworzonych pod kątem gry w sieci, oferując jedynie namiastkę lub w ogóle nie oferują dawnego trybu singiel player.
Prawdziwy przełom w tej kwestii moim zdaniem nastąpi po wydaniu Google Chrom OS, który ma być typowo sieciowym systemem dla dla komputerów osobistych.

W związku z tym myślę, że należy oswajać się z myślą iż gry (w szczególności te nastawione w dużej mierze na multipayer jak choćby RA3) będą wymagały stałego połącznia z internetem a proces walidacji będzie przypominał bardziej walidację realizowaną przez gry typu Online polegającą na rejestracji na zdalnym koncie użytkownika typu prepaind/okresowe/typu box/etc. Z punktu widzenia developera jest to bardzo dobre rozwiązanie, trudne do złamania a z punktu widzenia użytkownika wydaje mi się że na dłuższą metę również ma to sens właśnie ze względu na różnorodność oferowanych opcji programu.

Z jedną rzeczą jednak bezapelacyjnie się zgadzam. Zabezpieczenia nie mogą godzić w żaden sposób w legelnego odbiorcę.
20-06-2010 15:16
de99ial
   
Ocena:
0
Houston
Ja na przykład cały czas gromadzę sobie programy do instalacji po formacie - taki nawyk. Nie ufam sieci i tyle.

Co się tyczy postępu - ja tego nie odbieram jako postęp tylko jako wzrastającą inwigilację. Jeśli w ciągu roku, dwóch nic się pod tym względem nie zmieni - odłączam internet i będę korzystał z niego tyle o ile w innych miejscach. Dla zasady.
20-06-2010 23:51
~seraf

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
CRYSIS a nie crisis......
28-07-2010 12:46
de99ial
   
Ocena:
0
co za różnica - każdy wie o co chodzi ;]

EDIT

Seraf - poprawione ;)
28-07-2010 13:17
~seraf

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
jednak jest bo to inne słowo, Crisis - po polsku kryzys, Crysis - nazwa własna. Ale to szczegół, jak sam napisałeś ;)
28-07-2010 14:11
~kedly

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
nic dodać nic ująć!
28-11-2010 23:31

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.